Do samego końca
Cisza zawsze towarzyszyła mu podczas pisania. Była
najlepszą weną twórczą. W ciszy tak wiele mógł jej powiedzieć, a ona tyle mogła
usłyszeć: wszystkie jego myśli, wątpliwości, wahania, smutki i koszmary… Nawet
ten pożółkły papier i pióro pamiętające lepsze czasy nic nie znaczyły. Pisał
dla niej, ale również dla siebie, aby nie zapomnieć jej imienia, nie oddać w
niepamięć tylu wspomnień, pielęgnować jej cząstkę, która w nim została i ciągle
oszukiwać się, że tak naprawdę wszystko jest w porządku. Ludzie przecież wciąż
piszą listy, nawet nieświadomie.
Krzesło zaskrzypiało, kiedy poprawił
się i przyjął wygodną pozycję do pisania. Pióro dostał od niej, papier był
jego. Nawet teraz, tyle lat po rozstaniu, tworzyli niesamowitą parę, zapisując
się w historii świata. Przez chwilę zastanawiał się od czego zacząć. Wspomnieć
na samym początku o miłych chwilach czy od razu przejść do konkretów?
W końcu stalówka dotknęła kartki i
poruszyła się w rytmie jego myśli.
Coś szturchnęło go w
kolano. Był to lekki dotyk, ale natychmiast wyrwał go ze snu i zbudził. Omal
nie spadł z krzesła, na którym siedział od kilku nocy i czuwał przy łóżku żony.
Przetarł oczy i spojrzał na starą, kobiecą dłoń naznaczoną odciskami, plamami i
zmarszczkami. Marlene położyła ją na jego nodze, jak gdyby chciała sprawdzić,
czy wciąż przy niej jest. Oczywiście, że był, przez całe czterdzieści jeden lat
małżeństwa, aż do dzisiaj.
Nie otworzyła oczu.
Leżała wśród puchowej pościeli w drobne, herbaciane różyczki, którą dostali od
matki Marlene na dziesiątą rocznicę ślubu. To był maj 1954 roku. Marlene
wydawała się taka drobniutka na tle ogromnych poduch i potężnej kołdry.
Oddychanie przychodziło jej z trudem. Odniósł wrażenie, że robi na złość
swojemu ciału oraz chorobie i uparcie jeszcze oddycha. Ale taka była Marlene,
zawsze walczyła do końca.
Przez chwilę wpatrywał
się w jej drobną rękę leżącą na jego kolanie. Czterdzieści jeden lat temu były
gładkie i zadbane. Zawsze przesadnie gestykulowała i nawet teraz widział małą,
kipiącą ze złości Marlene wymachującą rękami, kiedy na niego wrzeszczała.
Chociaż minęło blisko pół wieku wciąż je kochał.
- Leo? – szepnęła.
Bywały dni takie jak te, kiedy
wydawało się, że życie jest normalne. Wahadłowy zegar wyglądał jak zawsze, w
promieniach słońca wpadających do domu widać było unoszący się kurz, w zlewie
leżały naczynia (wśród nich jego ulubiona granatowa filiżanka), na parapecie
stały kwiaty, o których obecność zawsze dbała Marlene… Aż trudno pomyśleć, że
miałby to wszystko za chwilę zamknąć na cztery spusty.
Ręka nie zatrzymywała się ani na
chwilę. Krzywe od pracy palce ściskały pióro i podążały wzrokiem za pochyłymi
literami. „W takie dni myślę, że świat znów jest piękny i do szczęścia nie brakuje
mi nic. Po prostu wyczuwam Twoją obecność. Stoisz nade mną i zaglądasz przez
moje ramię, aby zobaczyć co też piszę i do kogo. Zawsze byłaś ciekawska. Czuję
twój zapach. Znów widzę Twoje włosy, gęste, kręcone i jasne. Ale potem
poprawiam się na krześle i już Cię nie widzę, bo rozpływasz się w powietrzu, a
ja po raz kolejny zostaję sam. Znikasz tak jak tamtego dnia; chociaż długo, to
jednak nagle.”
Przerwał, aby wyjrzeć przez okno.
Zaraz pod dom przyjedzie ta przeklęta, biała furgonetka. Musi się pospieszyć…
ale tyle chciał powiedzieć Marlene.
- Leo – Marlene
uśmiechnęła się. To również przychodziło jej z trudem. – Chce ci się jeszcze
tutaj siedzieć?
- Kochanie, nie mów tak
głupio – Leo nachylił się, aby lepiej go słyszała. – Mogę ci jakoś ulżyć w cierpieniu?
Może chciałabyś się napić, albo…
Marlene okropnie
zakaszlała. Leo zacisnął powieki i powstrzymał się od tego, żeby nie rozpłakać
się. On nigdy przy niej nie płakał. Nie chciał, żeby w ostatnich chwilach
swojego życia Marlene miała zobaczyć jego łzy.
- Jest jedna rzecz –
wycharczała Marlene.
- Słucham cię.
- Pod szafą –
powiedziała, uniosła wolno rękę i palcem wskazała ogromną, dębową szafę na
śmiesznych nóżkach. Mebel liczył sobie już czterdzieści lat, ale ani Marlene,
ani Leo nigdy nie myśleli o tym, aby się z nim rozstać.
Leo natychmiast zerwał
się z krzesła, padł na kolana i sięgnął ręką pod szafę. Oprócz masy kurzu nie
wyczuł tam nic innego.
- Marlene, tam nic nie
ma.
- Jest, jest –
powiedziała cicho. – Na pewno.
Przybliżył się jeszcze
bardziej i mocniej wyciągnął ramię. Po chwili jego ręką dotknęła czegoś
kwadratowego. Żeby to wyciągnąć, musiał prawie wejść pod samą szafę. Już
chwytał go skurcz mięśni. Mimo to zacisnął zęby i wyciągnął spod szafy pudełko.
Oczywiście pokryte kurzem.
Nim zdążył wziąć je do
rąk i wstać z podłogi, Marlene już siedziała, oparta o poduszki. Była okropnie
blada i chuda. Na sam jej widok Leonardowi pękało serce.
- Proszę – podał jej
pudełko.
Marlene ściągnęła z
niego ogromne wieko. Leo aż zdziwił się. W środku znajdowały się listy, mnóstwo
listów. Były tam najróżniejsze koperty we wzorki lub gładkie, a także luźno
wrzucone, zapisane kartki, żółte, stare i kruche, jak oni sami. Marlene
wyciągnęła jeden spośród kilkudziesięciu, podała go mężowi i znów opadła na
poduszki.
- Przeczytaj ten.
Leo wyciągnął list z
koperty. Rzucił okiem na datę. Sierpień 1942, rok przed ich ślubem. Nagle
poczuł się taki mały, pusty i pozbawiony życia. Łzy stanęły mu w oczach. Nie
wiedział, że Marlene przechowuje jego listy do niej. Ta kobieta zawsze go
zaskakiwała.
Odchrząknął.
- „Drogi Leonardzie” –
zaczął – „cieszę się, że mogłam Cię poznać. To niesamowite, że mamy tyle
wspólnych tematów i oboje wiemy czym jest ciężkie życie. Nikomu nie zwierzam
się na pierwszych spotkaniach, ale… Ty byłeś moim pierwszym (i jedynym)
wyjątkiem. Mam nadzieję, że dotrzymasz danego mi słowa i nie powiesz o tym
nikomu.” – Leo otarł grzbietem nadgarstka oczy. Spojrzał na Marlene. Jego żona
leżała, ciężko oddychała i patrzyła się w sufit. – „Lato dobiega końca, czas
wracać do domu. Na pewno przyjadę tu wkrótce. Obyśmy się znów spotkali.
Chciałabym z Tobą ponownie rozmawiać całe popołudnie o książkach, kotach i
zachodach słońca w Mayfall. Życie jest takie interesujące, a my – pomimo złych
doświadczeń – możemy powiedzieć o nim tak wiele dobrego. Ale najważniejsze to
zawsze podnosić się po upadku. To największa część naszego sukcesu, czyż nie
tak jest? Czuję, że jeszcze wiele tematów przed nami. Może tym razem nie
będziemy mówić o śmierci i rozstaniach, a o czymś dużo weselszym. Do
zobaczenia, Marlene Wyatt.”
Kiedy skończył czytać,
zauważył, że Marlene już nie oddycha.