piątek, 6 czerwca 2014

Rozdział 2.

Pudełko


W końcu zdecydowała się na złość. Ogarnął ją tak niepohamowany gniew, że musiała wyżyć się na kilku kamieniach i paru gałęziach, a wszystko doprawiła paroma niecenzuralnymi słowami. Po paru minutach marszu chodnikiem wzdłuż Santa Maria Street, chodnik zamienił się w posypane żwirem pobocze, a jednopasmowa, osiedlowa droga stała się zwykłym pasem asfaltu przecinającym las na obrzeżach Mayfall. Osiedle, na którym mieszkała, graniczyło z lasem, który piął się przez kilkadziesiąt kilometrów, aż po samą granicę z Kanadą. Parę razy była w tych stronach. Max zabierał ją tutaj i spacerowali między potężnymi, pięknymi, dumnymi daglezjami oraz sekwojami i przedzierali się przez wielkie paprocie. Teraz te wspomnienia były dla niej zbyt odległe. Czuła, że jej dni w Liceum Stanowym Greogre’a Welta właśnie dobiegły końca.
Jeszcze raz upewniła się, że jej telefon jest wyłączony. Uciekając ojcu sprzed nosa, zapuszczając się w te dzikie tereny i wyłączając komórkę narażała się na prawdziwą wojnę po powrocie do domu. Rodzice wcale nie musieli wyrażać swojego niezadowolenia z jej zachowania – po ich oczach widziała, że nie takiego dziecka oczekiwali. Była długo wyczekiwaną dziewczynką. Jej matka musiała zmierzyć się z wieloma problemami zdrowotnymi przed zajściem w ciążę, a kiedy już okazało się, że spodziewają się dziecka, jej ciąża była zagrożona. Przyjście na świat Heather było cudem i inaczej nie można było tego nazwać. Ona nie miała prawa się urodzić, a jednak tutaj była.
Jej mama często załamywała ręce, słysząc o kolejnych naganach i zawieszeniach. Raz, całkiem przypadkiem podsłuchała, jak w pokoju cicho rozmawiała z ojcem i mówiła „Henry, to… chyba jakaś pomyłka. To naprawdę nasza Heather, dziecko cudu, dziecko Boga i nasze szczęście? Bo jeżeli to szczęście nas dobija, to… co to za radość?”. Heather widziała oczami przeszłości, jak w jej oczach zalśniły łzy i pobiegła po schodach do swojego pokoju. Jej rodzice musieli usłyszeć energiczny tupot stóp szesnastolatki, bo po chwili do jej pokoju zajrzała mama i cicho zapytała „Heather, śpisz?”, a ona nic nie odpowiedziała. Udawała, że tak, chociaż naprawdę powstrzymywała kolejne łzy przed popłynięciem po policzkach. Potem mama pochyliła się nad nią, chcąc pocałować ją w policzek. Heather zesztywniała. Bała się, że mama odkryje, iż płakała. Na szczęście ona pocałowała ją w skroń. I wyszła.
Oczywiście, że starała się zmienić. Często obiecywała sobie poprawę, ale kiedy świat znów niemiłosiernie jej dokuczał, uciekała się do dowcipów. Po śmierci babci – jedynej przyjaciółki – wykręciła dowcip, dzięki któremu zabłysnęła w szkole. Siedząc później w gabinecie dyrektora zastanawiała się, czy babcia, której zadedykowała dowcip, śmiała się, czy też – tak jak mama – załamywała ręce i prosiła Boga o rozum dla wnuczki.
Jakiś rozpędzony samochód przejechał obok niej, wprawiając w ruch jej spódnicę. Była już trzecia popołudniu i niebo zaczynało szarzeć. Między drzewami panował już mrok. Jeśli zaraz nie zawróci, w drodze powrotnej dopadną ją grudniowe ciemności. Wtedy rodzice już naprawdę się wkurzą.
Zatrzymała się i wykonała obród, ale nagle coś po drugiej stronie ulicy przykuło jej uwagę.
Dom.
Z Maksem nigdy nie zaszła tak daleko tą podziurawioną drogą bez pasów, dookoła zamkniętą przez las. Zdziwiła się, kiedy na takim mrocznym pustkowiu ujrzała stary dom. Sądząc do architekturze musiał liczyć sobie około stu lat, może więcej. Szary tynk, gdzieniegdzie poobijane filary podtrzymujące dach nad potężnymi drzwiami, szerokie schody z ogromnymi, kamiennymi poręczami i okna w drewnianych ramach potęgowały poczucie pustki, samotności i zapomnienia.
Zaczęła się bać. Ciemność zapadała coraz szybciej, a ona stała sama na drodze między drzewami, naprzeciwko starego, przerażającego domu. Szybko wyjęła telefon, włączyła go, wpisała kod pin i wybrała numery taty. Odebrał po pierwszy sygnale.
- Heather! Gdzie ty jesteś?!
Tego mogła się spodziewać. Przełknęła ślinę i rozglądnęła się na boki, żeby lepiej określić aktualne miejsce pobytu.
- Na… na drodze za naszym osiedlem.
Chwila okropnej ciszy.
- Na jakiej drodze?
- No za osiedlem. Jak… jak wyjeżdżasz z osiedla w stronę granicy… Wiesz… - wzięła głęboki oddech. – Przejeżdżasz tablicę z napisem „Mayfall” i droga zamienia się w dziurawą asfaltówkę bez chodników. Prowadzi przez las…
- Rany boskie, dziecko! Gdzieś ty polazła?!
- Nieważne! – wściekła się. – Przyjedziesz po mnie czy mam wracać sama?
W tle usłyszała głos matki, która zapytała „Gdzie ona jest?”, ale zaraz po tym umilkła.
- Stój tam gdzie jesteś teraz i trzymaj telefon w ręce. Będziemy w kontakcie.
Po tych słowach w słuchawce rozległ się dźwięk przerwanego połączenia. Heather schowała telefon do kieszeni kurtki. Jeszcze raz rozejrzała się po szarej okolicy i ze smutkiem stwierdziła, że wpakowała się w największe gówno od czasu rozpoczęcia nauki w liceum. Jej świadectwo wcale nie będzie piękne, tak jak obiecała rodzicom na początku roku.
Gdyby tylko rodzice poświęcali jej trochę uwagi, nie byłaby teraz tym, kim była. Zdała sobie sprawę z tego, że zwalanie winy na drugą osobę jest najłatwiejszym sposobem odciążenia sumienia, ale taka była prawda. Podczas gdy ona potrzebowała rozmowy z rodzicami, ich nie było. Ojciec wolał siedzieć w biurze do późnych wieczornych godzin pod pretekstem układania sobie planu pracy z cyklu „Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj”, a matka próbowała utrzymać posadę w szkole podstawowej, wymyślając nowe zajęcia dla dzieci i kółka. Chociaż Sue już nie pracowała w podstawówce, Heather wciąż miała uraz do dyrektorki szkoły za wykorzystywanie jej matki do przyciągnięcia uczniów. Koniec końców szkoła została zamknięta.
Była z nią tylko babcia. Heather miała wrażenie, że tylko dzięki niej ciągle żyła. Miała problemy z koleżankami w szkole, nikt jej nie lubił, nikt nie chciał z nią siedzieć w ławce i tylko za namową babci odezwała się do Clary, która natychmiast polubiła Heather. Później ich paczka poszerzyła się o Alyss, aż pod koniec gimnazjum dołączyła Pheobe. Pheobe przeprowadziła się do Mayfall w drugim semestrze i uznała, że Clara, Alyss oraz Heather są tymi najpopularniejszymi. Jakże się myliła… Mimo wszystko postanowiła trzymać się z nimi dalej, chociaż często kłóciła się z Heather.
Las stawał się coraz ciemniejszy. Po chwili z obciążonego chmurami nieba poszybowały w dół pierwsze płatki śniegu. Zrezygnowana, zmarznięta, zdenerwowana i przestraszona Heather chcąc nie chcąc ruszyła w stronę opuszczonego domu, żeby schować się pod wielkim dachem ganku. Stanęła pod nim i czekała.
Jej komórka zapiszczała, powiadamiając ją o nowych wiadomościach. Max próbował skontaktować się z nią aż trzynaście razy, ale ojciec i matka byli lepsi, bo łącznie dobijali się do Heather trzydzieści jeden razy. Prychnęła pod nosem. Zapomnieli, że mają córkę, a córka ta sprawia ogromne problemy. W końcu przypomnieli sobie, że ona wciąż istnieje. Odpisała szybko Maksowi, że wszystko w porządku i wyczyściła listę połączeń.
Lekki powiew wiatru sprawił, że coś koło drzwi zaszeleściło. Heather wzdrygnęła się i obejrzała za siebie. Faktycznie – przy wielkich drzwiach leżała siatka z czymś, co nie pozwalało jej wzbić się w powietrze. Poświeciła w to miejsce ekranem telefonu i z zaskoczeniem stwierdziła, że „tym czymś” jest kartonowe pudełko po butach, najprawdopodobniej, sądząc po rozmiarach, musiało być po kozakach. Przez chwilę zastanawiała się, czy zaglądać do środka. A co, jeśli okaże się, że w środku są same robaki? A jeśli znajdzie tam poćwiartowane zwłoki? Może to pułapka? Stała sama pod dachem opuszczonego domu, gdzieś w połowie drogi do granicy z Kanadą, w ciemnościach… W końcu stwierdziła, że jest totalną kretynką, a ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem.
Uchyliwszy wieczko zobaczyła, że w środku są listy. To odkrycie mocno ją zaskoczyło. Co jak co, ale na pewno nie spodziewała się listów. Kto w tych czasach pisze listy? Kto zostawia je w kartonowym pudełku w siatce na zewnątrz?
Wyciągnęła jeden. Na kopercie nie było adresu nadawcy i adresata, ale widniało tylko imię i numer w kółeczku – Marlene Hoverlain, 8. Przytrzymując telefon jedną ręką, wyciągnęła kartkę z koperty, rozwinęła ją i zaczęła czytać, mrużąc oczy w świetle ekranu.

„Pamiętam ten dzień, kiedy szef przytrzymał mnie dłużej w pracy.
Obiecałem, że przyjadę do Ciebie w piątek jedynym autobusem, który wtedy kursował między Conengarden a Mayfall. Odjeżdżał o 19.37, a ja dobiegłem na przystanek o 19.41, wciąż w roboczych ubraniach, wysmarowany farbą i śmierdzący olejem. Pan Witson nic sobie z tego nie zrobił. Nie pozwolił mi nawet zadzwonić do Ciebie z jego telefonu. Biedny jak mysz kościelna nie miałem pieniędzy, żeby zatelefonować od kogoś. A Ty nie wiedziałaś, co się ze mną działo.
Następny autobus odjeżdżał dopiero w poniedziałek rano.
Powiedziałem Witsonowi, że ktoś z mojej rodziny poważnie się rozchorował i prędko muszę znaleźć się w domu. Dał mi wolne, a ja wtedy, w ten poniedziałkowy ranek o 7.13, jechałem do Ciebie.
I zastałem Cię siedzącą na huśtawce, cerującą potargany rąbek jednej z kilku Twoich ulubionych spódnic. Byłaś zamyślona, tak cudownie zamyślona, i nie chciałem przeszkadzać Ci w pracy. Tak pięknie wyglądałaś w sukience w odcieniu butelkowej zieleni z włosami skręconymi w loki i opadającymi na ramiona… Chyba wtedy zrozumiałem, że się w Tobie zakochałem. A potem Ty podniosłaś wzrok, spojrzałaś na mnie i powiedziałaś <Wiedziałam, że mnie nie zostawiłeś>. I przepadłem.”

Heather czuła się strasznie, czytając czyjeś osobiste, intymne zapiski, ale tak bardzo podobał się jej sposób, w jaki wyrażał się ten mężczyzna o swojej kobiecie, że chciała czytać dalej. Zastanawiała się, czy Max też tak o niej myślał. Może miał w swoim życiu taki moment, w którym zachwycał się jej urodą, stylem pisania, rozmarzonym spojrzeniem… Nagle zatęskniła za nim. Była wielką szczęściarą, trafiając na kogoś takiego jak Max i zamiast dbać o ich uczucie, potraktowała go jak krótki rozdział w jej życiu.
Rozmyślania i czytanie listu przerwał dzwonek telefonu.
- Halo?
- Widzisz gdzieś światła samochodu? – zapytał jej ojciec.
Heather wyprostowała się i wyciągnęła szyję. Między drzewami faktycznie ujrzała żółte światło reflektorów. Zauważyła, że śnieg zaczął mocniej sypać.
- Tak, widzę. Podjedź jeszcze kilka metrów. Po lewej stronie będzie stary dom.
Srebrny jeep zatrzymał się bezpośrednio przed chodnikiem prowadzącym do drzwi domu. Heather wcisnęła list i kopertę do pudełka i już miała odejść, kiedy nagle zawróciła, chwyciła siatkę i dopiero wtedy pobiegła w stronę samochodu ojca.


* * *

- Powtarzam wam kolejny raz: to nie ja stałam za zorganizowaniem tej akcji!
Susanne siedziała za sofie, podpierając dłońmi głowę, a Henry stał za oparciem tej samej sofy i masażem próbował rozluźnić spięte ramiona żony. Heather czuła się podle. Znów doprowadziła matkę do płaczu, a ojca do złości. Znów pokazała, że jest egoistką i rozpieszczoną córeczką bogatych rodziców, ale musiała obronić swoje imię, tym bardziej, że mówiła prawdę – po raz pierwszy od rozpoczęcia zabawy z dowcipami szkolnymi.
- Nie mieści mi się to w głowie – powiedziała cicho Sue. Następnie podniosła głowę i surowym wzrokiem spojrzała na córkę. – Heather, jak można doprowadzić trzy dziewczyny do paniki, w tym jedną aż do omdlenia? Co one ci zrobiły?
Heather opadły ręce.
- Wy mnie w ogóle nie słuchacie!
- I jeszcze uciekłaś spod szkoły – dorzucił swoje ojciec. – Zachowałaś się nieodpowiedzialnie, zupełnie jak tchórz. Nawet nie wiedziałem, co powiedzieć zdziwionemu Maksowi, już nie mówiąc o tym, co nasłuchałem się u dyrektora.
- Boże – jęknęła Susanne.
- Pan Jordan powiedział, że to ostatni raz, kiedy nie wezwał policji. Udało mu się też odwieść panią Broocks od zamiaru złożenia skargi na ciebie. Na szczęście Miley już wyszła ze szpitala. A ty, koleżanko, masz długą listę obowiązków do końca semestru.
Ojciec sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej złożoną kilka razy kartkę. Matka z przerażeniem obserwowała, jak rozwija ją do normalnego formatu A5. Susanne wyglądała naprawdę źle. Nie dość, że miała ciężki dzień w pracy, to jeszcze musiała wysłuchiwać oskarżeń skierowanych w córkę, która znów ich zawiodła.
Heather wolno opadła na fotel i czekała, aż ojciec przeczyta jej wyrok.
- Na początek, publiczne przeprosiny – zaczął. – Pan Jordan powiedział, że możesz je wydrukować, ale muszą być powieszone w gablocie przed wejściem. Następnie… do końca roku szkolnego tracisz wszystkie uczniowskie przywileje, czyli jedno nieprzygotowanie z każdego przedmiotu. W najbliższy weekend jest organizowany świąteczno-noworoczny, towarzyski mecz koszykówki, w związku z tym będziesz zajmować się sprzedawaniem jedzenia w szkolnym sklepiku, w każdy wtorek i czwartek zostajesz po lekcjach, żeby pomóc woźnym w sprzątaniu korytarzy, aż w końcu… co poniedziałek pomagasz młodszym uczniom w matematyce na dodatkowych zajęciach.
Usłyszała, jak matka pociąga nosem. Super, była załatwiona do końca semestru. Zamiast kończyć lekcje normalnie i spędzać czas tak, jak chce, będzie musiała bawić się w sprzątaczkę, nauczycielkę i durnego lokaja w sklepiku szkolnym. W myślach przeklęła swoje „koleżanki”, które na pewno nie poniosą żadnej odpowiedzialności za współudział w zabawie. Współudział? One same to zrobiły! Heather rzuciła ten pomysł wieki temu, a one wykorzystały go i wmówiły wszystkim, że to ona za tym stoi. Jeszcze to wycofanie skargi na nią i publiczne przeprosiny… Świetnie.
- Chcę zmienić szkołę – powiedziała. – Myślałam nad tym. Będę dojeżdżać do Conengarden.
Ojciec parsknął śmiechem, a matka spojrzała na nią jak na kosmitę.
- Słyszysz, co wygadujesz? – zapytała. – Gdzie przyjmą cię z takimi ocenami i zachowaniem?
- Nie będziesz bawiła się w tchórza i zwiewała gdzie pieprz rośnie, kiedy nawalisz, Heather – głos ojca był stanowczy. – Zostało pół roku nauki i nikt nie będzie przepisywał cię do żadnej innej szkoły. Naważyłaś sobie piwa, to teraz będziesz musiała je wypić.
- Macie gdzieś moje słowa! – uniosła się. – Przecież mówiłam wam, że to. Nie. Moja. Wina!
- Nie podnoś głosu! – wściekła się Susanne.
- Dziwne, że wszyscy jednogłośnie mówią, że to ty zrobiłaś, Heather – dodał ojciec.
- Oglądnijcie nagranie z monitoringu!
Henry westchnął.
- W szatni dziewcząt nie ma monitoringu. Po prostu przyznaj się do winy i zmierz się z odpowiedzialnością za idiotyczne zabawy.
To był koniec dyskusji. Ojciec wyszedł z salonu i udał się do kuchni, a matka, zanim ruszyła za nim, popatrzyła na Heather z ogromnym wyrzutem. Dziewczyna poczuła się strasznie.
- Nigdy nie spodziewałam się po tobie czegoś takiego.
To powiedziawszy, minęła Heather i zniknęła w korytarzu.

* * *

Leżąc wieczorem pod ciepłą kołdrą w swoim łóżku zastanawiała się, czy ucieczka byłaby dobrym rozwiązaniem. Znała ludzi w całym Maine, u których mogłaby zatrzymać się na kilka dni. Zaraz potem stwierdziła, że to byłaby kolejna najgorsza decyzja w jej życiu. Jak to jej ojciec powiedział, nie mogła być tchórzem. Doszła do wniosku, że przez całe życie była właśnie nim – pieprzonym, cholernym tchórzem, który zawsze zwiewa z miejsca zbrodni. Teraz zachowywała się nie lepiej.
Odkąd znalazła się w domu nie sprawdziła ani Facebooka, ani telefonu, poczty, czy też Twittera. Rozmowa z rodzicami wykończyła ją i sprawiła, że zaczęła na poważnie zastanawiać się nad swoim idiotycznym zachowaniem.
W końcu sięgnęła po telefon i odblokowała klawiaturę. Wiedziona wyrzutami sumienia wybrała numer Maksa i wystukała krótką wiadomość:

„Przepraszam. Przepraszam za wszystko”.

Po kliknięciu ikonki z kopertą nie wiedziała, czy powinna czuć się z tym lepiej. Znów zachowywała się jak tchórz, bo zamiast przeprosić go twarzą w twarz, pisała mu SMSa. Zachowanie godne tchórza nad tchórzami, jej ociec byłby dumny!
Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Telefon zawibrował, a na ekranie pojawiło się powiadomienie.

„Heather, już cię nie rozumiem.”

To był dla niej cios. Równie dobrze mógłby napisać „Heather, to koniec”.


czwartek, 6 marca 2014

Rozdział 1.

Grzeczna dziewczynka

Heather siedziała na schodach przed szkołą. Słońce strasznie grzało i było jej gorąco w płaszczu. Wbrew pozorom grudzień w Mayfall był gorący. Maine zwykle kojarzyło się z zimą, granicą z Kanadą, ogromnymi mrozami, ale tak naprawdę ta zima w Maine nie miała w sobie nic z poprzedniej, naprawdę mroźnej.
Potarła dłońmi twarz i westchnęła. Rok szkolny nie zaczął się ciekawie. Zabawa już we wrześniu sprawiła, że do głowy przychodziły kolejne pomysły – i tak przez cały wrzesień, październik, listopad i grudzień. Dowodem na to była chociażby jej aktualna sytuacja. Ojciec przed chwilą wszedł do paszczy lwa. W sumie nie to było najgorsze. Wyjście z niej będzie prawdziwą katastrofą – oczywiście dla Heather. Ojciec w końcu zwolni swoje emocje, w domu matka również nie popuści, a ona będzie musiała znosić ich narzekanie przez mniej więcej tydzień.
Czasami zastanawiała się, dlaczego zaczynała tą zabawę. Ilekroć próbowała skończyć z etykietą najzabawniejszej osoby w szkole i największego kawalarza, tylekroć dwa razy więcej pomysłów na zabawne dowcipy przychodziło jej do głowy. Ludzie domagali się wrażeń, a dobrze wiedzieli, że tylko ona jest w stanie zdobyć się na odwagę i narazić dyrektorowi.
No, i naraziła się. Tym razem na serio, chociaż zupełnie niesłusznie. Zarzuty kierowane przeciwko niej były jednym wielkim kłamstwem, a za całą zabawę powinny odpowiadać właściwe osoby.
Zacisnęła dłonie na włosach i jęknęła. Sprawdziła godzinę na telefonie, dochodziło wpół do czwartej. Niemożliwe, żeby ojciec siedział w gabinecie dyrektora już dwadzieścia minut. Zaczęła bawić się sznurówkami i przypinkami na torbie. Próbowała połączyć się z Internetem w telefonie. Zaczęła grać w jakąś głupią grę, ale była nudna i ją wyłączyła. Zajęła się wystającymi nitkami z płaszcza – chciała się czymś zająć, żeby nie myśleć o całej popapranej sytuacji.  
Nagle cień człowieka przemknął po płycie chodnikowej tuż przed jej nosem i po chwili obok niej usiadł chłopak. Od razu rozpoznała perfumy i sposób, w jaki opierał ręce na kolanach. Max. Nie wiedziała czy cieszyć się, czy płakać.
Kiedy Max milczał, czuła się naprawdę paskudnie. Ilekroć coś przeskrobała i znów naraziła się dyrektorowi, siadał obok niej i czekał, aż coś powie. Jego obecność i wyczekiwanie wiszące w powietrzu sprawiły, że natychmiast zaczynała się tłumaczyć. Teraz nie chciała tak robić. Nie czuła się niczemu winna. Ba, przecież ona nic nie zrobiła!


- No to się doigrałaś – powiedział po kilku minutach. Aż się zagotowała na dźwięk tych słów. – Nie martwisz się o swój los w szkole?
- O co mam się martwić? – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby i spojrzała na niego z wyrzutem. – Że trzy laski, które nazywały mnie ich przyjaciółką wrobiły mnie w totalny bałagan? Że jestem posądzona o coś, co w ogóle nie miało ze mną do czynienia? Czy może o to, że będę miała wojnę w domu po rozmowie z tatą?
- O twoją przyszłość, Heather – odrzekł. – Twój czas przeznaczony na zabawy z koleżankami przekłada się na oceny. Z takimi wynikami nie dostaniesz się na żadną uczelnię, nawet najsłabszą. Zachowanie też wypada słabo w porównaniu z poprzednimi latami w szkole. Nie wiem jak wyobrażasz sobie swoje życie za kilka lat, ale radziłbym ci zastanowić się nad…
- Och, przestań, zamknij się! – warknęła. – Jeszcze mi brakuje moralizatorskich gadek w wykonaniu Maksa Jordana!
Kątem oka zauważyła, że Max lekko wzdycha.
- Ktoś powinien ci je prawić.
- Mówisz zupełnie jak dyrektor – westchnęła i odwróciła od niego głowę, aby dodać ciszej: – No tak, zapomniałam, że to twój ojciec.
Dźwięk wydany przez Maksa przypominał ciche parsknięcie.
- Nie rób ze mnie swojego wroga.
- Na razie twój ojciec robi sobie wroga ze mnie. Oskarża mnie o coś, czego nie zrobiłam!
- Heather, spójrz prawdzie w oczy! – uniósł się. Zaskoczona tonem jego głosu Heather popatrzyła na swojego chłopaka. Jego spojrzenie było absolutnie poważne, ton nieznoszący sprzeciwu, a emocje z całego dnia sprawiły, że wyglądał na bardzo wkurzonego. Nawet blond loczki, które zawsze przywodziły jej na myśl aniołka, nie łagodziły sytuacji. – Przez twój wybryk jedna dziewczyna trafiła do szpitala, a dwie wpadły w totalną panikę. Gdyby nie śmiech twoich przyjaciółek w szkole pewnie wybuchłoby niemałe zamieszanie!
- Ach, tak? - Uniosła wysoko brwi i ściągnęła usta w wąską kreskę. – Więc bronisz je? Dobrze wiedzieć po czyjej stronie się powiadasz.
Max ścisnął palcami nasadę nosa i zamknął oczy.
- Nikogo nie bronię. Po prostu uświadamiam cię. To, co zrobiłaś, mogło wpłynąć na całą…
- Chryste, Max! – zerwała się ze schodów, stanęła i wczepiła palce we włosy. – Ty mnie w ogóle nie słuchasz! Jesteś dokładnie taki sam jak twój ojciec! – Max wciągnął powietrze do płuc, gotów obronić pana Jordana, ale Heather przerwała mu: - Nie, Max, nie zaprzeczaj. Nie wiesz jak było, a i tak mnie oceniasz. Przekazujesz tylko to, co wymyśliły dziewczyny, że to ja zaplanowałam, ja wykonałam, ja rozsiałam panikę i to przeze mnie Miley zemdlała. Myślałam… - odgarnęła opadające na oczy włosy – myślałam… że chociaż ty się za mną wstawisz. Tymczasem nie mogę liczyć nawet na własnego chłopaka, który wszystkie życiowe mądrości kopiuje od ojca.
Max również wstał. Wbił dłonie do kieszeni spodni i oparł się o poręcz schodów.
- Wiesz, że się o ciebie martwię, Heather – spojrzał na nią czule. Niestety ta czułość na nią nie podziałała. Słowa Maksa wciąż brzmiały w jej uszach. Chociaż stała na stopniu wyżej, to i tak była niższa od Maksa. – Nie chcę, żebyś miała później wyrzuty sumienia, że mogłaś coś osiągnąć, a tego nie zrobiłaś. Masz jeszcze czas i możesz się zmienić.
- Nie, Max – Heather pokręciła głową. – Ty chcesz mieć pilną, grzeczną dziewczynę, a nie kogoś takiego jak ja.
Głośne rozmowy dochodzące z wnętrza szkoły sprawiły, że oboje odwrócili głowy w stronę wejścia. W progu drzwi zatrzymały się trzy dziewczyny: blondynka o bujnych, kobiecych kształtach, wąskim nosie i szarozielonych, małych oczach, druga z nieco ciemniejszym odcieniem blondu, rudymi pasemkami, krótkimi włosami, grzywką i z ładnie podkreślonymi, dużymi oczami oraz trzecia, najwyższa, z czarnymi falami sięgającymi wcięcia w talii, o piwnych oczach i ładnych, pełnych ustach. Clara, Allys i Pheobe. Jej „przyjaciółki”.
Przez chwilę stały i patrzyły się na Heather. Dziewczyna nie zauważyła u nich żadnego zachowania wyznającego skruchę, wyrzuty sumienia czy współczucie. Zerknęły na siebie jedna po drugiej. Heather splotła ręce na piersi i wlepił wzrok przed siebie, w latarnię na szkolnym parkingu. Zacisnęła mocno usta. W końcu Pheobe ruszyła pierwsza. Mijając ich rzuciła tylko:
- Cześć, Max!
Max zdobył się na lekki uśmiech i odpowiedział im kiwnięciem głowy. Heather udawała, że obecność dziewczyn wcale ją nie obchodzi. Tak naprawdę w głębi duszy czuła potężne rozrywanie. Jej znajomość z Clarą, Allys i Pheobe runęła jak powalony wybuchem mur. To, co zrobiły, przechodziło ludzkie pojęcie. Starała się zapanować nad sobą, Max chyba tego też po niej oczekiwał, bo patrzył na nią uważnie, ale nie wytrzymała i krzyknęła za nimi:
- Pozdrówcie rodziców! Mam nadzieję, że wkrótce dowiedzą się, jakie to fajne uczucie siedzieć w gabinecie dyrektora!
Max drgnął i syknął cicho:
- Heather, nie zaczynaj.
Pierwsza zatrzymała się Pheobe. Clara i Allys odwróciły się zaraz po niej. Cała trójka patrzyła na nią z dołu. Heather zadarła podbródek.
- Oby twój tata powiedział im, jak tam jest. Chyba on częściej tam przesiaduje, prawda? – uśmiechnęła się i przeniosła wzrok na Maxa. – Max, twój ojciec jeszcze nie zaproponował jej mieszkania u was? Nie musiałby za każdym razem ściągać jej rodziców do szkoły. Mogłaby dostawać opieprz na miejscu.
- Pheobe, zamknij się – jęknął Max. – A ty Heather…
Heather odepchnęła go ręką i stanęła naprzeciw Pheobe.
- Jestem na tyle wychowana, że nie spraszam swojego chłopaka co noc do siebie. Jakoś wątpię, żebyście co wieczór oglądali filmy i rozmawiali. Twój obecny chłopak chyba wie, że nie jest pierwszym poznającym twoją sypialnię, prawda?
- Heather! Przestań! – Allys stanęła obok Pheobe.
- Co to ma znaczyć?! – Pheobe zmrużyła oczy.
- No tak, królowa podrywania, łamaczka serc i mistrzyni flirtu nie może pozwolić sobie na zepsucie reputacji, dlatego winę za szkolne dowcipy zrzuca na tą, która i tak ma już zawalone konto u dyrektora, nie? Nie ma to jak przyjaźń, prawda? Pogrążanie niewinnych jest tak bardzo w twoim stylu.
Pheobe stanęła na pierwszym stopniu, twarzą w twarz z Heather.
- Zastanów się nad sobą, Heather. Ludzie cię nie lubią. Próbujesz zaistnieć między nimi swoimi głupimi kawałami, ale coś ci to nie wychodzi, sama przecież widzisz. Myślisz, że Miley będzie się chciała do ciebie odzywać? Myślisz, że w szkole pogratulują ci kolejnego udanego dowcipu? Jesteś żałosna – dźgnęła palcem powietrze – i nie zmieni tego ani fakt, że się z nami przyjaźniłaś, ani to, że twoim chłopakiem jest syn dyrektora.
- Przynajmniej nie jestem dziwką – syknęła.
Siła uderzenia sprawiła, że omal nie runęła na schody. W ostatniej chwili złapał ją Max, który ochronił Heather przed ostrymi stopniami. Zapanowała dziwna cisza. Policzek zaczął ją niemiłosiernie piec. Zszokowana Heather dotknęła go, czując wzbierające się pod powiekami łzy. Clara i Allys zaczęły odciągać Pheobe w stronę jej samochodu. Heather wyrwała się z uścisku Maksa i zaczęła szybko iść przez parking.
- Dziwki nigdy nie będą mogły liczyć na szacunek! – krzyknęła za nimi. Pheobe jeszcze na chwilę odwróciła się, aby pokazać jej środkowy palec i zniknęła we wnętrzu swojego samochodu. – Są skończonymi kur…
- Heather, koniec! Uspokój się! – Max podbiegł i chwycił ją za łokieć, odwracając twarzą do siebie. Znów próbowała wyszarpnąć się z jego ramion, ale mocno chwycił ją w talii, a drugą ręką unieruchomił jej brodę. Teraz zauważył czerwony ślad na policzku i płynące łzy. – Boże, do czego to wszystko doprowadziło?
Nie chciała, żeby ktoś ją pocieszał, ale nie była w stanie wyplątać się z uścisku. Max przygarnął ją do siebie i przytulił, lecz to nic nie pomogło. Chciała tylko chwycić kamień i rzucić nim za odjeżdżającym chevroletem Pheobe. Te kretynki Clara i Allys nawet jej nie powstrzymały. Zawsze trzymały jej stronę, wierne jak pieski, wesoło merdające ogonami, kiedy je chwaliła, lub kulące się ze strachu, gdy chciała się na nich wyżyć. Ona zawsze była wrogiem. Heather nie dawała sobą pomiatać jak Clara i Allys, dlatego stanowiła zagrożenie dla Pheobe. Kiedy ta na nią darła się z powodu złego humoru, Heather odpowiadała jej dwa razy głośniej. Rozdarte między nimi Clara i Allys nigdy nie umiały wybrać ani nawet obronić się przed atakami Pheobe, a kiedy dochodziło do poważnych starć między Pheobe a Heather, zawsze starały się łagodzić sytuację. Pieprzone gołąbki pokoju. Ofiary losu. Laleczki sztucznej, pokręconej Pheobe.
- Puść mnie, Max. Proszę – powiedziała. W połowie zdania załamał się jej głos, ale wciąż utrzymywała ten swój władczy ton osoby wyjątkowo upartej.
Max spełnił jej polecenie i wypuścił ją z ramion. Heather otarła łzy grzbietem nadgarstka i przeczesała dłonią skołtunione przez lekki wiatr włosy.
- Co teraz będzie? – zapytał. – Jak chcesz to rozegrać?
Ostatni raz pociągnęła nosem. Weszła na schody, chwyciła torbę i zeszła z nich, zatrzymując się na chwilę obok Maksa. Poprawiając pasek torby, powiedziała:
- Nic nie będzie, Max. Zrobię wszystkim tą przyjemność i przeniosę się do innej szkoły – oczekiwała, że Max zdziwi się, ale on tylko oparł ręce na biodrach i popatrzył na nią ze złością, zaciskając usta w wąską kreskę. – Ludzie ode mnie odpoczną, nie będę działała twojemu ojcu na nerwy, reputacja Pheobe nigdy nie zostanie naruszona, a ty… - próbowała się uśmiechnąć, ale wyszedł jej z tego smutny, bliżej nieokreślony grymas – może znajdziesz lepszy materiał na dziewczynę.
Kątem oka zauważyła, że ktoś staje w progu wejścia do szkoły. Ojciec schodził po schodach z marsową miną. Widać, że nie pomyliła się co do swojej przyszłości.
- Heather, musimy porozmawiać – powiedział na dzień dobry.
Ale ona odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Nie odwróciła się, chociaż Max i ojciec co chwilę ją wołali. Nie wiedziała, czy złościć się, czy płakać. Zamiast po wyjściu z bramy skręcić w prawo, obrała drogę w przeciwnym kierunku.

Jeśli chcesz zburzyć fragment muru, to i tak sąsiednie cegły zostaną naruszone. 



piątek, 24 stycznia 2014

Prolog

Do samego końca

Cisza zawsze towarzyszyła mu podczas pisania. Była najlepszą weną twórczą. W ciszy tak wiele mógł jej powiedzieć, a ona tyle mogła usłyszeć: wszystkie jego myśli, wątpliwości, wahania, smutki i koszmary… Nawet ten pożółkły papier i pióro pamiętające lepsze czasy nic nie znaczyły. Pisał dla niej, ale również dla siebie, aby nie zapomnieć jej imienia, nie oddać w niepamięć tylu wspomnień, pielęgnować jej cząstkę, która w nim została i ciągle oszukiwać się, że tak naprawdę wszystko jest w porządku. Ludzie przecież wciąż piszą listy, nawet nieświadomie.
Krzesło zaskrzypiało, kiedy poprawił się i przyjął wygodną pozycję do pisania. Pióro dostał od niej, papier był jego. Nawet teraz, tyle lat po rozstaniu, tworzyli niesamowitą parę, zapisując się w historii świata. Przez chwilę zastanawiał się od czego zacząć. Wspomnieć na samym początku o miłych chwilach czy od razu przejść do konkretów?
W końcu stalówka dotknęła kartki i poruszyła się w rytmie jego myśli.

Coś szturchnęło go w kolano. Był to lekki dotyk, ale natychmiast wyrwał go ze snu i zbudził. Omal nie spadł z krzesła, na którym siedział od kilku nocy i czuwał przy łóżku żony. Przetarł oczy i spojrzał na starą, kobiecą dłoń naznaczoną odciskami, plamami i zmarszczkami. Marlene położyła ją na jego nodze, jak gdyby chciała sprawdzić, czy wciąż przy niej jest. Oczywiście, że był, przez całe czterdzieści jeden lat małżeństwa, aż do dzisiaj.
Nie otworzyła oczu. Leżała wśród puchowej pościeli w drobne, herbaciane różyczki, którą dostali od matki Marlene na dziesiątą rocznicę ślubu. To był maj 1954 roku. Marlene wydawała się taka drobniutka na tle ogromnych poduch i potężnej kołdry. Oddychanie przychodziło jej z trudem. Odniósł wrażenie, że robi na złość swojemu ciału oraz chorobie i uparcie jeszcze oddycha. Ale taka była Marlene, zawsze walczyła do końca.
Przez chwilę wpatrywał się w jej drobną rękę leżącą na jego kolanie. Czterdzieści jeden lat temu były gładkie i zadbane. Zawsze przesadnie gestykulowała i nawet teraz widział małą, kipiącą ze złości Marlene wymachującą rękami, kiedy na niego wrzeszczała. Chociaż minęło blisko pół wieku wciąż je kochał.
- Leo? – szepnęła.  

Bywały dni takie jak te, kiedy wydawało się, że życie jest normalne. Wahadłowy zegar wyglądał jak zawsze, w promieniach słońca wpadających do domu widać było unoszący się kurz, w zlewie leżały naczynia (wśród nich jego ulubiona granatowa filiżanka), na parapecie stały kwiaty, o których obecność zawsze dbała Marlene… Aż trudno pomyśleć, że miałby to wszystko za chwilę zamknąć na cztery spusty.
Ręka nie zatrzymywała się ani na chwilę. Krzywe od pracy palce ściskały pióro i podążały wzrokiem za pochyłymi literami. „W takie dni myślę, że świat znów jest piękny i do szczęścia nie brakuje mi nic. Po prostu wyczuwam Twoją obecność. Stoisz nade mną i zaglądasz przez moje ramię, aby zobaczyć co też piszę i do kogo. Zawsze byłaś ciekawska. Czuję twój zapach. Znów widzę Twoje włosy, gęste, kręcone i jasne. Ale potem poprawiam się na krześle i już Cię nie widzę, bo rozpływasz się w powietrzu, a ja po raz kolejny zostaję sam. Znikasz tak jak tamtego dnia; chociaż długo, to jednak nagle.”
Przerwał, aby wyjrzeć przez okno. Zaraz pod dom przyjedzie ta przeklęta, biała furgonetka. Musi się pospieszyć… ale tyle chciał powiedzieć Marlene.

- Leo – Marlene uśmiechnęła się. To również przychodziło jej z trudem. – Chce ci się jeszcze tutaj siedzieć?
- Kochanie, nie mów tak głupio – Leo nachylił się, aby lepiej go słyszała. – Mogę ci jakoś ulżyć w cierpieniu? Może chciałabyś się napić, albo…
Marlene okropnie zakaszlała. Leo zacisnął powieki i powstrzymał się od tego, żeby nie rozpłakać się. On nigdy przy niej nie płakał. Nie chciał, żeby w ostatnich chwilach swojego życia Marlene miała zobaczyć jego łzy.
- Jest jedna rzecz – wycharczała Marlene.
- Słucham cię.
- Pod szafą – powiedziała, uniosła wolno rękę i palcem wskazała ogromną, dębową szafę na śmiesznych nóżkach. Mebel liczył sobie już czterdzieści lat, ale ani Marlene, ani Leo nigdy nie myśleli o tym, aby się z nim rozstać.
Leo natychmiast zerwał się z krzesła, padł na kolana i sięgnął ręką pod szafę. Oprócz masy kurzu nie wyczuł tam nic innego.
- Marlene, tam nic nie ma.
- Jest, jest – powiedziała cicho. – Na pewno.
Przybliżył się jeszcze bardziej i mocniej wyciągnął ramię. Po chwili jego ręką dotknęła czegoś kwadratowego. Żeby to wyciągnąć, musiał prawie wejść pod samą szafę. Już chwytał go skurcz mięśni. Mimo to zacisnął zęby i wyciągnął spod szafy pudełko. Oczywiście pokryte kurzem.
Nim zdążył wziąć je do rąk i wstać z podłogi, Marlene już siedziała, oparta o poduszki. Była okropnie blada i chuda. Na sam jej widok Leonardowi pękało serce.
- Proszę – podał jej pudełko.
Marlene ściągnęła z niego ogromne wieko. Leo aż zdziwił się. W środku znajdowały się listy, mnóstwo listów. Były tam najróżniejsze koperty we wzorki lub gładkie, a także luźno wrzucone, zapisane kartki, żółte, stare i kruche, jak oni sami. Marlene wyciągnęła jeden spośród kilkudziesięciu, podała go mężowi i znów opadła na poduszki.
- Przeczytaj ten.
Leo wyciągnął list z koperty. Rzucił okiem na datę. Sierpień 1942, rok przed ich ślubem. Nagle poczuł się taki mały, pusty i pozbawiony życia. Łzy stanęły mu w oczach. Nie wiedział, że Marlene przechowuje jego listy do niej. Ta kobieta zawsze go zaskakiwała.
Odchrząknął.
- „Drogi Leonardzie” – zaczął – „cieszę się, że mogłam Cię poznać. To niesamowite, że mamy tyle wspólnych tematów i oboje wiemy czym jest ciężkie życie. Nikomu nie zwierzam się na pierwszych spotkaniach, ale… Ty byłeś moim pierwszym (i jedynym) wyjątkiem. Mam nadzieję, że dotrzymasz danego mi słowa i nie powiesz o tym nikomu.” – Leo otarł grzbietem nadgarstka oczy. Spojrzał na Marlene. Jego żona leżała, ciężko oddychała i patrzyła się w sufit. – „Lato dobiega końca, czas wracać do domu. Na pewno przyjadę tu wkrótce. Obyśmy się znów spotkali. Chciałabym z Tobą ponownie rozmawiać całe popołudnie o książkach, kotach i zachodach słońca w Mayfall. Życie jest takie interesujące, a my – pomimo złych doświadczeń – możemy powiedzieć o nim tak wiele dobrego. Ale najważniejsze to zawsze podnosić się po upadku. To największa część naszego sukcesu, czyż nie tak jest? Czuję, że jeszcze wiele tematów przed nami. Może tym razem nie będziemy mówić o śmierci i rozstaniach, a o czymś dużo weselszym. Do zobaczenia, Marlene Wyatt.”
Kiedy skończył czytać, zauważył, że Marlene już nie oddycha.